Może kawa ze Stanisławem Przybyszewskim? Zapraszamy do XIX-wiecznej kawiarni Schmidta!
Przechadzając się po Krakowie, w gąszczu rozmaitych kafejek nietrudno znaleźć takie miejsca, które klimatem przypominają czasy świetności krakowskiej bohemy. A gdyby tak choć na chwilę, niemal jak w „O północy w Paryżu”, przenieść się do XIX-wiecznego Krakowa?
W komedii Woody Allena, Gil – scenarzysta z Hollywood, przenosi się do Paryża lat 20. ubiegłego stulecia, gdzie poznaje m.in. Ernesta Hemingwaya i Salvadora Dali. Pod osłoną nocy wymyka się swojej narzeczonej i odkrywa artystyczno-literackie tajemnice miasta. Gdyby w podobną podróż wybrać się po najmodniejszych kawiarniach dawnego Krakowa, z pewnością moglibyśmy spotkać niejedną sławę wychylającą kieliszek nad rękopisem… Wyruszamy?
Przystanek: „U Schmidta”
Róg ul. Szewskiej 27 i Plant. Zatrzymujemy się przy budynku, w którym w 1884 roku Władysław Schmidt, cukiernik spod Lwowa, założył letnią kawiarnię. Kamienica na pierwszy rzut oka nie różni się od pozostałych. Dwa piętra, w równych szeregach rozmieszczone okna. Szary budynek, jak kilka innych przy tej samej ulicy. Podchodzimy bliżej. W oknach widać równie szare twarze ludzi. Jedni w skupieniu rozmawiają ściszonymi głosami, inni z impetem stukają kieliszkami, a ich śmiech dźwięczy w szybach, na których ktoś wymalował w brudzie szlaczki.
Odrobinę zaciekawieni chcemy wejść do środka. Który kąt knajpy zająć? Do wyboru mamy wolny stolik na parterze i miejsce stojące na werandzie. Podczas ciepłych wieczorów, tą niedawno dobudowaną część kawiarni odwiedzają tłumy stałych bywalców, dlatego możemy co najwyżej przycupnąć pod ścianą, bo wolnego stolika próżno wypatrywać. Może by tak jednak zobaczyć, co kryje pierwsze piętro? Przy odrobinie szczęścia znajdziemy puste krzesło i dosiądziemy się do towarzystwa, któremu alkohol zdążył już przyprawić rumieńce. O, w jednym z trzech pokoi na piętrze stoi nawet stół do bilardu!
Jeśli wierzyć opowieściom Tadeusza Boya-Żeleńskiego, kawiarnia Schmidta to jedno z najmodniejszych miejsc w Krakowie i najliczniej odwiedzany młodopolski lokal! Spotkamy tutaj przede wszystkim pisarzy, ale nie tylko – kawiarnię odwiedzają również malarze, dziennikarze i profesorowie, a wśród gości są m.in. Włodzimierz Tetmajer, Stanisław Wyspiański, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Ignacy Daszyński i Gabriela Zapolska.
Prawie wybraliśmy kąt, przy którym wypijemy dzisiaj kieliszek. Bądź dwa. Niemal już naciskamy klamkę lokalu, jednak powstrzymuje nas przed tym dźwięk mandoliny. Przystajemy. Wiedzeni przyjemnymi dla ucha dźwiękami, idziemy w stronę Plant. Na ławce, od strony werandy, siedzi mężczyzna i wygrywa włoskie melodie. To Marian Krzyżanowski, który w 1908 roku przejął od ojca księgarnię „S.A. Krzyżanowski”. Nawija włosy na palec i zaczyna opowieść o swoim spotkaniu ze Stanisławem Przybyszewskim:
„Niedawno przedtem wróciłem z dłuższego pobytu z matką we Włoszech […]. Przywiozłem sobie właśnie stamtąd mało w tym czasie spotykaną w Krakowie mandolinę i nastrój włoskich serenad. Widać, że spodobały się Wodzowi Młodej Polski włoskie melodie i dźwięki mandoliny na Plantach krakowskich, bo podszedł do mnie i zaprosił, bym zagrał coś przy ich stoliku. Siedział w kawiarni Schmidta z dobrze mi znanym Tadeuszem Żeleńskim (Boyem). Przybyszewski – jak zwykle na początku poznania – był czarujący i niesłychanie zajmujący, toteż gdy w dodatku podkreśliliśmy tę nową znajomość paru kieliszkami alkoholu, poczułem się co najmniej jak nowo pasowany rycerz Młodej Polski”.[1]
Dym, brud i to coś
Przybyszewski i Żeleński razem u Schmidta! Nic dziwnego, że obaj bywali tutaj zwykle po zmroku, który jak wiemy potrafi ukryć wiele… w tym brud. Boy musiał jednak odwiedzić kawiarnię o nieco jaśniejszej porze dnia, skoro zauważył:
„Było tam nieprawdopodobnie brudno, bo właściciel, jako radny miejski, nie lękał się żadnych przepisów i inspekcji. Kiedy mu ktoś zwracał przyjacielską uwagę, że jednak warto by oddzielić kuchnię od klozetu i wprowadzić pewne elementarne ulepszenia, odpowiadał spokojnie: Pełniej nie będzie, pokazując gestem salę, w której w obłokach dymu istotnie była głowa przy głowie” .[2]
Towarzystwo i młodopolska atmosfera. To główne powody, dla których mieszkańcy Krakowa odwiedzali Schmidta. Tak to zwykle bywa, że wystarczy powiązanie z miejscem kilku nazwisk, które znajdują się na językach połowy miasta, aby tłumy, w nadziei spotkania rzeczonych indywidualności, z nawiązką zasiliły kasę lokalu. U Schmidta można było znaleźć niemal wszystko, co ceniła młodopolska bohema – kawę, prasę i dyskusje o literaturze, ciągnące się niekiedy aż do samego rana. Jednak, jak wspomina Antoni Waśkowski:
„Atmosfera u Schmida nie miała magnetycznej siły i hipnotyzującego czaru, nastroju. Przeszkadzał tu artystom nieproszony gość-intruz – niepotrzebna obecność kołtuna krakowskiego, nie mającego ze sztuką nic wspólnego”.
Tym, co również cieszyło bywalców tejże kawiarni, były z pewnością kelnerki. Młode, urocze dziewczęta zwane „kawiareczkami” to ozdoby „Schmidta”. Złośliwi mówili, że roznoszona przez nie kawa była tak okropna, że właściciel musiał wątpliwą przyjemność jej picia osłodzić urokiem dziewczyn.
Goście knajpy bynajmniej nie mieli Schmidtowi za złe przyprawiającej o nudności kawy, bo w ramach rekompensaty mogli liczyć na ciasta, z których słynął cukiernik. Torty, galaretki, blamanże – to one reklamowały lokal przy Szewskiej.
Stanisław Przybyszewski zaprasza na zajączka
Niestety dzisiaj nie jest nam dane spotkać Stanisława Przybyszewskiego, idola krakowskiej bohemy, nihilistę i żywą legendę Krakowa przełomu XIX i XX wieku. Nic straconego! Jeśli lepiej się rozejrzymy, może znajdziemy go na jednej z ławek na Plantach. Przybyszewski bowiem nie uznaje miejskich konwenansów i zwykle robi to, na co w danym momencie ma ochotę. Można więc uwierzyć w plotki, że niektóre noce spędza na Plantach czy śpi na trawie. Podobno nie robi tego ze względu na stan upojenia alkoholowego, ale przyczyną są problemy z chodzeniem. Kto wie, może również nie ma ochoty wracać do dzieci i słynnego bałaganu panującego w jego willi przy Karmelickiej?
Ze wspomnień dawnych znajomych Stanisława Przybyszewskiego wiemy, że nie stronił on od towarzystwa i obietnic bez pokrycia. Lubił zapraszać „na zajączka”, o czym przypomniał Boy-Żeleński:
„Z tymi zaproszeniami Stacha bywało naprawdę rozmaicie. W chwili rozlewności zapraszał, zapraszał, po czym na drugi dzień bardzo był zaskoczony, gdy ktoś w nieznanej porze się zjawił. (Przez jakiś czas w kołach bliskich Stacha, z późniejszego warszawskiego okresu, weszło w modę przysłowie „Zajączka jakoś nie ma”. Wzięło się stąd. W czasie jakiegoś przyjacielskiego wieczoru, wkrótce po przybyciu do Warszawy, Stach zaprosił świeżo poznanego literata na drugi dzień do siebie na obiad „na zajączka”. Ów, jeszcze nie obyty ze Stachem, a znający formy – podobno był to Lorentowicz – ubrał się, jak przystoi, w żakiet i przybył punktualnie. Stach powitał go z pewnym zakłopotaniem; coś mu widocznie świtało w głowie; przez dobrą godzinę zabawiał gościa jak gdyby oczekiwał cudu, aż w końcu z nagłą determinacją pochylił się do jego ucha i rzekł: „Zajączka jakoś nie ma, ale pożycz pan rubla, to poślę po wódkę„.)”
Tadeusz Boy-Żeleński | „Znaszli ten kraj?…” | Wydawnictwo De Agostini, Ossolineum 2004
Uff, z lokalu przy Szewskiej 27 wychodzimy przepełnieni dymem z cygar i szumem w głowie, który sprawia, że raz po raz zadajemy sobie pytanie, czy naprawdę raczyliśmy się wysokoprocentowymi dobrodziejstwami z Żeleńskim, czy to był tylko sen…?
To może Cię zainteresować:
Prześmiewcy, figlarze i młodopolska bohema z Jamy Michalika >>
[1] Marian Krzyżanowski | Wspomnienia księgarza, [w:] Kopiec wspomnień | Kraków 1964
[2] Tadeusz Boy-Żeleński | Kuźnie intelektu,[w:] Znaszli ten kraj? Cyganeria krakowska | Wydawnictwo De Agostini, Ossolineum 2004
Tadeusz Boy-Żeleński | Znaszli ten kraj?… | Wydawnictwo De Agostini, Ossolineum 2004
1 KOMENTARZ